W
środę Anka wyruszyła do Odessy i miała tu już nigdy nie wrócić. Było widać, miała
żal do siebie, że nie wytrzymała, odpuściła. Choć na początku trzymała ją
ambicja, potem szybko i z klasą odmeldowała się z akademika. Nie zdążyła się
nawet pożegnać z panią od łaciny, którą tak bardzo lubiła, i która tak bardzo
lubiła Ankę. Jeszcze niedawno słodkim głosem tłumaczyła, że u nich maturę zdaje
się wcześnie, ma tylko 16 lat i chyba jednak woli studiować ekonomię. Potem
odwracała się z uśmiechem. Wszyscy inni milczeli i wpatrywali się na nią z
mieszanką niedowierzania i podziwu.
Anki nie znałam niemal w ogóle, nigdy nie miałam odwagi podejść, porozmawiać. Wyglądała jakby zawsze była za szybą, to jak ja. Jakby była trzymana na specjalną okazję i wiedziała o tym, powoli do tej okazji dojrzewała. To inaczej niż ja. A potem wsiadła do tego parszywego brudnego pociągu i żaden pyłek nie miał odwagi usiąść na jej szaliku. Musiała mieć szalik, to pewne. W zasadzie nie wiem, dlaczego przypomina mi się to właśnie teraz, kiedy tak bardzo mi do niej daleko. W każdym razie nie ot tak. Dzień później była katastrofa, właśnie tam, nieopodal Odessy. Zginęło kilkanaście osób, a ja w Dzienniku Telewizyjnym widziałam ten szalik z kotami. Cholerny żółty szalik z czerwonymi pyskami. Nie mogłam sobie przypomnieć jej nazwiska. Tylko te włosy. Pierwszego dnia długie, prawie do pasa, jasne, srebrno-złote. Już drugiego dnia ich nie było, a w ławce usiadła piękna chłopczyca. Później rzadko odzywała się niepytana, ale wtedy z tym swoim czystym uśmiechem rzuciła jak z karabinka słabym i ledwo słyszalnym głosikiem: „przecież odrosną zanim wrócę do Odessy, do taty”. W ciągu tych pięciu krótkich miesięcy odrosły niewiele, zawadiacko pokręciły się na czubku głowy. Byłam w nią zapatrzona. A potem wsiadła do tego pieprzonego pociągu, a ja jestem pewna, że to był jej szalik.
Anki nie znałam niemal w ogóle, nigdy nie miałam odwagi podejść, porozmawiać. Wyglądała jakby zawsze była za szybą, to jak ja. Jakby była trzymana na specjalną okazję i wiedziała o tym, powoli do tej okazji dojrzewała. To inaczej niż ja. A potem wsiadła do tego parszywego brudnego pociągu i żaden pyłek nie miał odwagi usiąść na jej szaliku. Musiała mieć szalik, to pewne. W zasadzie nie wiem, dlaczego przypomina mi się to właśnie teraz, kiedy tak bardzo mi do niej daleko. W każdym razie nie ot tak. Dzień później była katastrofa, właśnie tam, nieopodal Odessy. Zginęło kilkanaście osób, a ja w Dzienniku Telewizyjnym widziałam ten szalik z kotami. Cholerny żółty szalik z czerwonymi pyskami. Nie mogłam sobie przypomnieć jej nazwiska. Tylko te włosy. Pierwszego dnia długie, prawie do pasa, jasne, srebrno-złote. Już drugiego dnia ich nie było, a w ławce usiadła piękna chłopczyca. Później rzadko odzywała się niepytana, ale wtedy z tym swoim czystym uśmiechem rzuciła jak z karabinka słabym i ledwo słyszalnym głosikiem: „przecież odrosną zanim wrócę do Odessy, do taty”. W ciągu tych pięciu krótkich miesięcy odrosły niewiele, zawadiacko pokręciły się na czubku głowy. Byłam w nią zapatrzona. A potem wsiadła do tego pieprzonego pociągu, a ja jestem pewna, że to był jej szalik.
Moja
Anka pojawiła się niewiele później. Taksówkarz zabrał mnie prosto z uczelni, na
ulicy zgarnęła go stara Maria, najgorsza harpia z dziekanatu. Wystraszyła się
bardzo i jeszcze z daleka krzyczała, że te terminy wcale nie są istotne, że
jeszcze wszystko da się ułożyć i mam się nie bać. Ja nie bałam się wcale, teraz
wiem, że po prostu nie wiedziałam, czego się spodziewać. Wtedy kobiety nie
miały się bać, miały rodzić. Nie było skurczów, a ona prawie utknęła mi między
nogami. Potem tylko kleszcze, jeden pewny ruch, skręt w brzuchu jak wyrywanie
wnętrzności i w mgnieniu oka pojawiła się na świecie. Darła się tak pięknie,
wierzgała nogami, zadając decydujący cios starej położnej z brodawką na nosie,
która przez siedem godzin nawet nie zwilżyła mi ust wodą. Po chwili usłyszałam
tylko nic nie mówiące „10 punktów” i gdzieś ją zabrali. Co potem, już nie
pamiętam. Obudziłam się następnego dnia, kiedy przynieśli ją na karmienie. Tego
pierwszego razu, kiedy trzymałam ją w ramionach, nie zapomnę do końca życia.
Zbyszek
przyszedł trzy dni później, przyniósł jakieś na wpół żywe kwiatki owinięte w
celofan i cudem zdobyte śpiochy. Za duże o jakieś dwa rozmiary, ale nowe i
całkiem pachnące. I paczkę tetry. Nie mówił za dużo, tylko śmiał się nerwowo,
przestępował z nogi na nogę i skubał nitki z mankietów. Następnego dnia zabrał
nas do mieszkania ciotki Janiny i obiecał pojawić się za tydzień, żeby załatwić
sprawy w urzędzie. Nigdy więcej nie przyjechał. Baśka coś wspominała, że niby
do Gdańska pojechał, chciał statki budować. Sprzedał samochód zabrał kasę i
zwiał. Od tego momentu byłyśmy na łasce Janiny. Jej surowa miłość i moje
zapatrzenie odpłaciły się dziewczęciem rezolutnym i zaradnym. Mądrym i serdecznym.
Znoszącym do domu wszystkie chore zwierzęta. Skończyła szkołę muzyczną
pierwszego stopnia, grała na klarnecie. Pianino nie zmieściłoby się nawet w
największym pokoju, ale nie miała żalu. „Artystka” – tak za nią wołali na ulicy,
kiedy szła dumnie środkiem chodnika. Ubierała się w powłóczyste spódnice i
workowate koszule ozdabiane setkami kolorowych tanich paciorków przyszywanych
pracowicie po nocach, kiedy myślała, że wszyscy śpią. Ja nie spałam,
podziwiałam mój własny cud. Czasem płakałam. Kiedy pierwszy chłopiec, w którym
się zakochała, powiedział, że jest taka koścista i dziwna, kiedy zabrakło
pieniędzy na czesne i musiała iść do zwykłego liceum, kiedy patrzyłam na jej
koleżanki w nowych jeansach z prawdziwego sklepu, który ona mogła tylko omijać z
daleka. I wtedy, kiedy naprawdę przekonałam się, że ona nie ma łez i idzie jak
taran przez ten niedoskonały świat. Janina często na mnie fukała: „ Głupia,
powinnaś się cieszyć”. Dopiero wtedy do mnie docierało – „to życie jest
przecież dobre”. Obserwowałam jak się rozwija, dojrzewa, knuje, próbując
zeswatać mnie z sąsiadem z klatki obok. Jak stroi śmieszne miny i puszcza do
Janiny oko, gdy Krzysztof zaczął u nas bywać. I jak zręcznie ukrywa wszystkie
swoje smutki. Wracałam z fabryki, siadałam w fotelu i przedłużałam kolejnym
paskiem materiału sukienki Anki. Zza ściany jak przez mgłę docierały do mnie
piski klarnetu, przerywane od czasu do czasu soczystym „cholera” i biadoleniem
Janiny: „W tym domu nikt tak nigdy nie przeklinał!”. To życie było dobre. Potem
Janina umarła, nagle, w trakcie egzaminów maturalnych Anki, i szybko obie
musiałyśmy dorosnąć. Wylew krwi do mózgu. Wtedy płakałam po raz ostatni, a Anka
po raz pierwszy. Pierwszy raz też zapytała mnie o ojca. Tak jak to miała w
zwyczaju, gdy pytała o rzeczy przykre i trudne. Że niby jej to nie interesuje,
tak tylko się zastanawia, żebym przypadkiem nie zauważyła, że jej zależy. Co
miałam zrobić. Przyjęła to zadziwiająco spokojnie. Potem wszystko potoczyło się
szybko. Jacyś znajomi, wyjazd, odpoczynek po egzaminach i że „jest przecież
dorosła”, „będzie fajnie” i „Sopot”. Mówiła, że jedzie się zabawić, ale ja
swoje wiedziałam. Jechała poszukać ojca. Nie było jej całe siedem lat.
Pierwszego
dnia jeszcze zadzwoniła, że jest dobrze i że dojechali. Mieszkają u starszego
małżeństwa nad samym morzem i rano razem z ich psem chodzą na plażę zbierać
muszle i coś, co jak chcą wierzyć, jest prawdziwym bursztynem. Drugiego – że
przez najbliższe dni dzwonić nie będzie, bo to problem z tymi budkami. Trzeciego
dnia wydawało mi się, że widziałam w parku tę Zośkę i Beatę, które przecież
miały być razem z nią w Sopocie, ale szły tak szybko, było już prawie ciemno, a
ja bałam się poznać prawdę. Zresztą dwa dni później zadzwoniła do Krzysztofa,
późno, prawie w nocy. Mówiła, żeby przekazać, że nie chce mnie budzić i mam się
nie martwić. I że bardzo mnie kocha. W końcu nadszedł dzień jej powrotu.
Upiekłam ciasto, założyłam świeżą i mocno wykrochmaloną pościel, a na łóżku
położyłam dopiero co dostarczoną przez listonosza kopertę z uczelni. To tam
znajdowało się dalsze życie Anki i to ona miała ją otworzyć, a potem cieszyć
się razem ze mną i z Krzysztofem. Dlatego nie otworzę tej koperty nigdy.
Znaleźli
ją w krzakach i heliotropach. Wyrosły na niej powoje i nieśpiesznie toczyły
jad.
*
Komisarz
zaprowadził mnie w tamto miejsce. Łamanym niemieckim zadawałam pytania, czy to
na pewno ona, czy są w zupełności pewni, i w żaden sposób nie mogłam zrozumieć
jego odpowiedzi.
*
Tę
noc spędziłam w domku na plaży, udostępnionym przez polskie małżeństwo, które
wprowadziło się tam pół roku temu. Stary był marynarzem, i – jak mówił –
stracił pół życia na łajbie. Teraz razem z żoną bawili wnuki i cieszyli sobą. To
on dwa miesiące temu, w czasie spaceru z psem, znalazł Ankę. Nie czuł się z tym
za dobrze. Nieśmiało zagadywał zmieszany, że może gdyby nie to, gdyby tamten
dzień nie był taki słoneczny, a szalony kundel nie gnał daleko w las, nie
zostałabym odarta z nadziei. Ale ja przecież straciłam ją już dawno, chociaż nie
wypada tak mówić matce. Około północy zaczęła się burza, biły pioruny i ostro
zacinał deszcz. Stałam na wydmach i patrzyłam na morze, czarne i lepkie jak
smoła. Co oni wszyscy widzieli w tej wodzie? Zimno jak diabli, dopiero
październik, a już było czuć zimę.
Następnego
dnia w konsulacie oddali mi rzeczy, które znaleźli przy Ance. Musiałam wcześniej
potwierdzić, czy należały do niej. Srebrny pierścionek (miał kiedyś niebieskie
oczko), naszyjnik z tombaku, który dostała ode mnie na urodziny i złote
kolczyki Janiny przypominające małe muszelki (Anka zawsze podbierała jej te
kolczyki, Janina udawała, że nic nie widzi, a potem podśmiewywała się w kuchni).
Z każdą z tych rzeczy wiązała się jakaś historia, do dziś powtarzam je sobie w
myślach, żeby żaden szczegół nie uleciał, niczego nie zatarł czas. Kiedy
znaleźli Ankę, nie miała na sobie nic więcej. Nie chciałam czytać akt, znać
tych wszystkich szczegółów. Zapytali tylko, czy moja córka miała kiedyś złamaną
lewą nogę (uczyła się wtedy jeździć na rowerze, mówiłam, żeby uważała i że to
trzeba powoli, ale ona od dziecka była ambitna; lekarze ledwo poskładali te
strzępy). Wszystko się zgadzało, wzrost, wiek, zęby, kolor włosów. Policja i
tak zrobiła kawał dobrej roboty, powiązali fakty, wciąż pamiętali o tej starej
sprawie. Już siedem lat temu mówili, że zrobią wszystko, co w ich mocy. Tyle że
Anka nie żyła. Koroner powiedziała, że nie cierpiała długo. Ten świr najpierw
uderzył ją kamieniem w głowę, dopiero potem zrobił to, na czym mu zależało.
Zresztą już siedzi. Policja wpadła na jego ślad trzy lata temu, miał już wtedy
na koncie cztery ofiary, wszystkie zginęły w ten sam sposób. Tyle że tamte
zakopał na plaży, znaleźli je szybko. Wariat, kiedy go złapali, śmiał się i
opowiadał o jeszcze jednej, że długo uciekała i nie dała tak łatwo się złapać.
Że była wyjątkowa. Już wtedy Kriminalpolizei
przeszukała okoliczne lasy, ale chyba niezbyt dokładnie. Potrzebowali wtedy
sukcesu i chcieli szybko zamknąć tę sprawę. Dla nich Anka była tylko
załącznikiem do akt, a ja do tamtego dnia nie przestawałam jej szukać.
*
Pierwsze dni poszukiwań były najgorsze. W pierwszej
chwili policjanci nie potraktowali mnie poważnie, choć tłumaczyłam, że to
niemożliwe, nie mogła uciec ot tak, nie miała problemów, świetnie zdała maturę.
„Wszystkie matki tak mówią” – słyszałam. Ale ja nie byłam każdą matką. Potem,
kiedy dowiedzieli się o jej ojcu, mieli jeszcze więcej wątpliwości. Ale już w
piątej dobie poszukiwań znaleźli Zbyszka i wiedzieli, że Anka do niego nie
dotarła. Widziałam to ścierwo na komisariacie. Stary, zapity dziad, który o
statkach mógł tylko pomarzyć. Okazało się, że przez cały ten czas siedział w
Radomiu i dorobił się niezłej kartoteki. Wybełkotał, że nie ma córki i nic go
ta sprawa nie interesuje. Dzień później już cała Polska wiedziała o zaginięciu
Anki. Przesłuchano jej koleżanki, które – jak się okazało – nic nie wiedziały o
żadnym wyjeździe do Sopotu. Chętnie włączyły się w poszukiwania. Zdjęcia Anki
pojawiały się w prawie wszystkich gazetach, w telewizji, Internecie. Mówili o
niej w radiu. Na słupach wisiały apele z prośbą o pomoc. Policja sprawdzała
każdy trop, w kilku przypadkach okazało się, że dzwonili jacyś idioci, ale
zgłosiła się też dziewczyna, która twierdziła, że widziała Ankę w Szczecinie.
Tam trop się urywał. O sprawie poinformowano niemiecką policję. Prawdopodobnie
już wtedy Anka nie żyła.
Krzysztof przez ten czas znosił wszystkie moje
napięcia, humory, ataki agresji i paranoje, nocne wycieczki po mieście. Tylko
raz nie wytrzymał, kiedy pewnego dnia, po pięciu latach stagnacji wpadłam w
szał i kazałam mu wypierdalać z mojego życia. Nie odzywał się przez tydzień, w
końcu przyszedł z walizką, powiedział, że sprzedał mieszkanie i nie ma gdzie
się podziać. Od tamtej pory pomagał mi powoli oswajać się ze stratą Anki na
zawsze.
*
Kilka
dni później, wracając do domu, w pociągu oglądałam te zdjęcia. Wśród zielska leżały
jej jasne włosy, tak długie jak nigdy, tak piękne. Trzeba będzie zapleść je w
warkocz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz