Mam mocno na pieńku z Bogiem. Zacznę od tego, że myślę
obrazami i kwantyfikatorami, w mojej głowie jest mnóstwo strzałek. Uwielbiam wyszukiwać
absurdy i nielogiczności w różnych sferach życia i wyśmiewać je (co czasem
czynię ze smutkiem – tak zupełnie na poważnie). Ale tu będę trzymała się drogi
pt. Bóg istnieje (idąc za radą Pascala).
Tak więc mam z tym Bogiem na pieńku. Często czuję, że nie
potraktował mnie szczególnie sprawiedliwie. I – subiektywnie, rzecz jasna –
myślę, że mam rację, a nie tylko „tak mi się wydaje”. Wiadomo, jak jest z tym
subiektywnym myśleniem, ale ja nie o tym. Z racji osobistych niesnasek często
myślę o Hiobie. Nie, nie że ja miałam
podobnie, bo to nie ta skala, nawet nie próbuję się porównywać. Hioba mi po
prostu szkoda. Bo z jednej strony mówi się, że Bóg jest dobry, bo jest
miłością. A miłość bla, bla, bla – wszyscy znamy ten hymn. Taki jest obraz Boga
nowotestamentowego. A Bóg ze Starego Testamentu? Ok, o tym później.
Bóg dał człowiekowi wolną wolę, z drugiej strony istnieje
(dalej idąc tą samą ścieżką, czyli biorąc rzecz za prawdziwą) predestynacja (to
jeszcze obowiązująca wykładnia? Bo może jestem do tyłu w tych ciągle
zmieniających się naukach i zasadach). I na tym polu widzę podstawową
sprzeczność – wolna wola, przeznaczenie i wszechwiedza i nieomylność Boga. Bo
jak człowiek może mieć wolną wolę, skoro Bóg wie, co człowiek zrobi i co
wybierze, bo sam przeznaczył mu taki, a nie inny los. I tu wraca mi ten biedny
Hiob. Hiob, który jest pretekstem do zobrazowania Boga, który jest po prostu
okrutny i bezduszny (bo nadal przyjmujemy, że to, co zostało napisane, jest
prawdą [[swoją drogą, jako nawias w nawiasie – wkurza mnie, że katolicy
zarzucają jehowitom z jednej strony dosłowne czytanie, a z drugiej
nadinterpretowanie Pisma; sami robią dokładnie to samo, tylko biorąc inne
wersety ]). Chyba wszyscy znamy tę historię, Hiobowi zostało odebrane wszystko,
co kochał, rodzina, żona, dzieci, dom, bogactwo i zdrowie, jednak w zamian za
to, że pozostał wierny Bogu, dostał nową rodzinę, żonę, dzieci, dom, bogactwo i
zdrowie. „Nowe” to jest dla mnie słowo klucz. Czy Bóg traktował to wszystko
jako żywy inwentarz, dlatego oddał tak, żeby zgadzała się „liczba sztuk”.
Myślę, że Hiobowi nie chodziło o to, żeby mieć „nową” rodzinę – myślę sobie, że
on chyba wolałby, żeby Bóg zwrócił mu żonę i dzieci, które mu (krótko mówiąc)
zabił. To nie jest krowa – zdechnie, to kupię sobie nową. Nie lubię za to Boga,
gniewam się na niego i współczuję Hiobowi. I kiedy widzę takiego Hioba w moim
środowisku, to to gniewanie się pogłębia. A ostatni Hiob, którego poznałam, w
paskudny sposób stracił największą miłość życia. Do piachu i to tyle.
Po co to napisałam? Bo trochę zazdroszczę wierzącym, że mają
ufność. Bo biorą wszystko lekko i się nie buntują, na pewno śpią spokojnie. A
ja cały czas jestem butna i wcale dobrze nie sypiam.
Poważnie zastanawiam się – proszę się nie obrażać, ja tylko
głośno myślę – czy osoby wierzące w ogóle zauważają, że Bóg jest niespójny?
Tzn. ten opisany w Piśmie. Czy wszystko w ich wierze im się podoba, ze
wszystkim się zgadzają i nie czują czasem złości? Czy wszystkie zalecenia
przyjmują z pokorą czy inaczej – po prostu bezrefleksyjnie. Czy wierzą, bo
wierzą i koniec (wychowanie, środowisko), czy wierzą, bo jest to przemyślana
strategia (lata przemyśliwań i szukania swojego kawałka nieba). Albo wierzą, bo
pewnego dnia „spłynęła na nich łaska”. Chyba nawet chciałabym wierzyć, bo wtedy
wszystko byłoby proste. Ale czy w takiego Boga? Tak pozostaje mi nazywanie fizyki
królową nauk, a Wielkiego Wybuchu ojcem
wszystkiego. Przypadek, że jesteśmy. Jesteśmy i wymyślamy, a tam w górze albo
ktoś jest i się z nas śmieje, albo nie ma nikogo i nie śmieje się. Nikt.
*
Lacrimosa Mozarta. To jedyny utwór, który może mnie przekonać, że Bóg istnieje.
Albo inaczej – słuchając jej, wolałabym, żeby Bóg istniał. W Lacrimosie jest
wszystko – morze łez, tragizm, morze rozpaczy, a przede wszystkim spotkanie z
ostatecznością. Grzmiąca Lacrimosa sprawia, że rozpada się świat. To taki ostatni stopień, po którym nie ma już nic. Albo jest
coś, ale nie masz pojęcia co i dlatego wznosisz wzrok ku górze i płaczesz nad
marnością. Podniecenie, oczekiwanie, lęk przed nieznanym. Żarliwa modlitwa.
Te przeplatające się, przejmujące partie mówiące „bój się i
módl, bo nadciąga koniec” i delikatne, jakby z innej bajki, „już dobrze, już
dobrze, nadciąga nowy początek”. Te mocne uderzenia w dźwięki i to subtelne,
płynne prześlizgiwanie się po nutach, które mogłabym opisać, gdybym tylko lepiej
znała się na muzyce. Choć przecież nie trzeba ich opisywać, wystarczy słuchać. Wyciąganie tonów ku niebu i prosty, nieskomplikowany koniec. Potem słyszysz (tak, jedna
słyszysz) ciszę, którą przerywa tylko bicie twojego serca. Czyli jeszcze nie
teraz.
Lacrimosą niedawno pożegnaliśmy Babcię.
Bardzo podoba mi się co i jak piszesz, choć się z Tobą nie zgodzę:) Ja uważam, że Bóg jest spójny. Dużo nie rozumiem, ale się uczę. No ale o tym może kiedyś przy kawie :)
OdpowiedzUsuń