środa, 6 sierpnia 2014

Najpierw na poważnie

Mam mocno na pieńku z Bogiem. Zacznę od tego, że myślę obrazami i kwantyfikatorami, w mojej głowie jest mnóstwo strzałek. Uwielbiam wyszukiwać absurdy i nielogiczności w różnych sferach życia i wyśmiewać je (co czasem czynię ze smutkiem – tak zupełnie na poważnie). Ale tu będę trzymała się drogi pt. Bóg istnieje (idąc za radą Pascala).

Tak więc mam z tym Bogiem na pieńku. Często czuję, że nie potraktował mnie szczególnie sprawiedliwie. I – subiektywnie, rzecz jasna – myślę, że mam rację, a nie tylko „tak mi się wydaje”. Wiadomo, jak jest z tym subiektywnym myśleniem, ale ja nie o tym. Z racji osobistych niesnasek często myślę  o Hiobie. Nie, nie że ja miałam podobnie, bo to nie ta skala, nawet nie próbuję się porównywać. Hioba mi po prostu szkoda. Bo z jednej strony mówi się, że Bóg jest dobry, bo jest miłością. A miłość bla, bla, bla – wszyscy znamy ten hymn. Taki jest obraz Boga nowotestamentowego. A Bóg ze Starego Testamentu? Ok, o tym później.

Bóg dał człowiekowi wolną wolę, z drugiej strony istnieje (dalej idąc tą samą ścieżką, czyli biorąc rzecz za prawdziwą) predestynacja (to jeszcze obowiązująca wykładnia? Bo może jestem do tyłu w tych ciągle zmieniających się naukach i zasadach). I na tym polu widzę podstawową sprzeczność – wolna wola, przeznaczenie i wszechwiedza i nieomylność Boga. Bo jak człowiek może mieć wolną wolę, skoro Bóg wie, co człowiek zrobi i co wybierze, bo sam przeznaczył mu taki, a nie inny los. I tu wraca mi ten biedny Hiob. Hiob, który jest pretekstem do zobrazowania Boga, który jest po prostu okrutny i bezduszny (bo nadal przyjmujemy, że to, co zostało napisane, jest prawdą [[swoją drogą, jako nawias w nawiasie – wkurza mnie, że katolicy zarzucają jehowitom z jednej strony dosłowne czytanie, a z drugiej nadinterpretowanie Pisma; sami robią dokładnie to samo, tylko biorąc inne wersety ]). Chyba wszyscy znamy tę historię, Hiobowi zostało odebrane wszystko, co kochał, rodzina, żona, dzieci, dom, bogactwo i zdrowie, jednak w zamian za to, że pozostał wierny Bogu, dostał nową rodzinę, żonę, dzieci, dom, bogactwo i zdrowie. „Nowe” to jest dla mnie słowo klucz. Czy Bóg traktował to wszystko jako żywy inwentarz, dlatego oddał tak, żeby zgadzała się „liczba sztuk”. Myślę, że Hiobowi nie chodziło o to, żeby mieć „nową” rodzinę – myślę sobie, że on chyba wolałby, żeby Bóg zwrócił mu żonę i dzieci, które mu (krótko mówiąc) zabił. To nie jest krowa – zdechnie, to kupię sobie nową. Nie lubię za to Boga, gniewam się na niego i współczuję Hiobowi. I kiedy widzę takiego Hioba w moim środowisku, to to gniewanie się pogłębia. A ostatni Hiob, którego poznałam, w paskudny sposób stracił największą miłość życia. Do piachu i to tyle.  

Po co to napisałam? Bo trochę zazdroszczę wierzącym, że mają ufność. Bo biorą wszystko lekko i się nie buntują, na pewno śpią spokojnie. A ja cały czas jestem butna i wcale dobrze nie sypiam. 

Poważnie zastanawiam się – proszę się nie obrażać, ja tylko głośno myślę – czy osoby wierzące w ogóle zauważają, że Bóg jest niespójny? Tzn. ten opisany w Piśmie. Czy wszystko w ich wierze im się podoba, ze wszystkim się zgadzają i nie czują czasem złości? Czy wszystkie zalecenia przyjmują z pokorą czy inaczej – po prostu bezrefleksyjnie. Czy wierzą, bo wierzą i koniec (wychowanie, środowisko), czy wierzą, bo jest to przemyślana strategia (lata przemyśliwań i szukania swojego kawałka nieba). Albo wierzą, bo pewnego dnia „spłynęła na nich łaska”. Chyba nawet chciałabym wierzyć, bo wtedy wszystko byłoby proste. Ale czy w takiego Boga? Tak pozostaje mi nazywanie fizyki królową nauk,  a Wielkiego Wybuchu ojcem wszystkiego. Przypadek, że jesteśmy. Jesteśmy i wymyślamy, a tam w górze albo ktoś jest i się z nas śmieje, albo nie ma nikogo i nie śmieje się. Nikt. 

*




Lacrimosa Mozarta. To jedyny utwór, który może mnie przekonać, że Bóg istnieje. Albo inaczej – słuchając jej, wolałabym, żeby Bóg istniał. W Lacrimosie jest wszystko – morze łez, tragizm, morze rozpaczy, a przede wszystkim spotkanie z ostatecznością. Grzmiąca Lacrimosa sprawia, że rozpada się świat. To taki ostatni stopień, po którym nie ma już nic. Albo jest coś, ale nie masz pojęcia co i dlatego wznosisz wzrok ku górze i płaczesz nad marnością. Podniecenie, oczekiwanie, lęk przed nieznanym. Żarliwa modlitwa.

Te przeplatające się, przejmujące partie mówiące „bój się i módl, bo nadciąga koniec” i delikatne, jakby z innej bajki, „już dobrze, już dobrze, nadciąga nowy początek”. Te mocne uderzenia w dźwięki i to subtelne, płynne prześlizgiwanie się po nutach, które mogłabym opisać, gdybym tylko lepiej znała się na muzyce. Choć przecież nie trzeba ich opisywać, wystarczy słuchać. Wyciąganie tonów ku niebu i prosty, nieskomplikowany koniec. Potem słyszysz (tak, jedna słyszysz) ciszę, którą przerywa tylko bicie twojego serca. Czyli jeszcze nie teraz.  

Lacrimosą niedawno pożegnaliśmy Babcię.

1 komentarz:

  1. Bardzo podoba mi się co i jak piszesz, choć się z Tobą nie zgodzę:) Ja uważam, że Bóg jest spójny. Dużo nie rozumiem, ale się uczę. No ale o tym może kiedyś przy kawie :)

    OdpowiedzUsuń